Pomarańczowa bandanka – nasz Runmageddon Ultra

 

Pomarańczowa bandanka – nasz Runmageddon Ultra


Opublikowane w śr., 10/05/2017 - 15:28

Through these fields of destruction
Baptisms of fire
I've witnessed all your suffering
As the battles raged higher
And though they did hurt me so bad
In the fear and alarm
You did not desert me
My brothers in arms

[Dire Straits – Brothers in Arms]

Myślenice, 1 maja, 21:00. – To co, przy sklepie w lewo i co dalej? – próbuję się dopytać czekającego na kwaterze Michała. Siedzę w samochodzie zakutany w NRC-tkę, gorący nawiew włączony na maksa, powoli przestaję szczękać zębami. Miałem jeszcze tyle przytomności, żeby pod sobą rozłożyć płachtę dla psów i nie usyfić siedzenia. Prowadzić będę mógł praktycznie samą prawą ręką, bo lewa nadaje się tylko do przytrzymywania kierownicy. Może od tego łańcucha, a może od wszystkiego naraz. – Wiesz co, dojadę do tego sklepu i jeszcze raz zadzwonię, bo teraz nie bardzo ogarniam co się ze mną dzieje...

* * * * *

Wyrównać rachunki

Myślenice, 1 maja, 8:40. Wraz z Żakliną i Marcinem, czyli naszą łódzką ekipą, łapiemy wory z piaskiem i przebiegamy przez startową bramę. Po krótkiej pętli zrzucamy obciążenie, lecimy nadrzeczną rozbiegówką z kilkoma przeszkodami i wbijamy się w pierwsze podejście. Co chwilę naokoło widzę znajome twarze. Luźne gadki, atmosfera majówkowego pikniku, słoneczko świeci. Cała przedstartowa nerwówka znika.

Wiadomo już, że przez wysoki stan wody nie będzie przeszkód w Rabie, na czele ze słynną Tą Jedyną. Wiadomo też, że będzie sporo więcej gór, niż w zeszłym roku.

Miałem przed tym biegiem ogromny respekt i zwyczajnie się go bałem. Podchodziłem do niego bardzo ambicjonalnie i bałem się ponownej porażki. Bo zeszłoroczna jedna pętla to choć pechowa, ale zawsze porażka. Leciałem optymalnym tempem, by nie przeszarżować i zachować siły do końca, a jednocześnie zmieścić się pod pięciogodzinnym limitem i ruszyć na drugą. Wszystko szło dobrze aż do miejsca nieco za półmetkiem okrążenia. Chciałem za szybko wejść na równoważnię, noga się ześliznęła i spadłem brzuchem punktowo na kant belki. Zbierałem się z gleby przez kilka minut i zdawałem sobie sprawę, że mogła mi pęknąć śledziona. Normalny człowiek by zszedł z trasy i wołał lekarza. Świr zacisnął zęby i zgięty wpół dokończył pętlę, by mieć zaliczonego przynajmniej Hardcora. Ale nawet organizatorzy twierdzą, że RMG Ultra to bieg wyłącznie dla sportowych psycholi.

Tak było wtedy (ZOBACZ). Teraz miałem rachunki do wyrównania. Brak pomarańczowej bandanki bolał dużo bardziej, niż brzuch po upadku na równoważni.

Jest długo i stromo. Podchodzimy żwawym marszem, ale się nie podpalamy. Wyżej trochę wypłaszczonych odcinków do przebiegnięcia. Ścianka, pętelka z workami, ściana z opon. Kawałek szybkiego zbiegu stokiem narciarskim i dwuczęściowe zasieki w dół. To tu w zeszłym roku czołgaliśmy się 70 metrów pod górę po kamieniach. Teraz w zsuwaniu się pomaga grawitacja, ale podłoże jest tak samo twarde i nierówne.

Znowu szybki zbieg na sam dół stoku i pętla z kłodami. Cały czas trzymamy się razem naszą trójką. Pod górę bardzo spokojnie, nie szarżuję. W dół chyba jako jedyny z ludzi naokoło zbiegam mimo obciążenia, chociaż wszyscy schodzą. – Uważaj na kolano! – ostrzega mnie Marcin.

No właśnie, lewe kolano. Na zbiegach je czuję. Przez kłopoty z nim w ostatnich tygodniach mam duże braki w wybieganiu i na podejściach będę to odczuwał przez cały bieg. Siłowo za to jestem chyba przygotowany prawie jak za dawnych wspinaczkowych lat. Jak mniej biegałem, to przynajmniej więcej ćwiczyłem. Kilka mocnych siłowo-wydolnościowych treningów zrobiliśmy m.in. pod okiem obecnego tu Marcina.

Zrzucam belkę na ziemię. – Mogę ją zabrać na resztę biegu? Bo się do niej przywiązałem! – rzucam do wolontariuszki. Tu jeszcze mam siłę, żeby robić sobie jaja. Na dole jeszcze jedna wysoka ścianka i wracamy pod górę na sam szczyt Chełmu. Początek podejścia prowadzi dnem potoku – pierwsze dziś zamoczenie w zimnej wodzie aż po nabiał. Dalej bardzo stromym lasem, a końcówka skrajem narciarskiego stoku. To chyba najtrudniejsze z dzisiejszych długich podejść.

Podchodziłem wolno, dając nieco uciec Żaklinie i Marcinowi. Wiedziałem, że i tak ich dogonię na zbiegu, bo to moja specjalność. Najpierw dopadam ją, a później jego – szybciej niż myślałem, bo właśnie wali karną rundę wraz z wieloma innymi pechowcami na mentalnej. Łeb już na tyle zmęczony, że nawet nad dwucyfrowym odejmowaniem muszę się chwilę zastanowić, ale mi się udaje.

Na tym mega długim zbiegu tym razem ja uciekam mojej ekipie, nadganiam tu gdzie mogę, spotkamy się na przeszkodzie. Wyprzedzam wszystkich jak leci, tylko za plecami cały czas słyszę tętent jednego konia. Rumakiem tym okazuje się... prezes Runmageddonu Jaro Bieniecki we własnej osobie, który leci jedną pętlę. Pozdrawiamy się, wyskakuje do przodu. Chwilę się z nim trzymam, ale zaraz rozsądek bierze górę. Przecież przede mną dwa koła...

Wejście na Strażaka po sznureczkach idzie mi łatwo jak nigdy wcześniej. To samo robi Marcin, Żakla niestety spada i trzaska karniaki, ciśniemy dalej. Na dole pętelka z kilkoma przeszkodami i wchodzimy w najbardziej terenowy kawałek dzisiejszego biegu.

Przeszkód na nim nie ma dużo. A właściwie jest jedna, za to ogromna – nazywa się Przyroda. Tak ogólnie to idziemy do góry. Ale naprawdę ciągle góra-dół. Te jakieś 5 km zlewa mi się w jedno mgliste wspomnienie. Jest bardzo dużo brodzenia w potoku po śliskim, kamienistym dnie. Na zimną wodę już całkiem zobojętnieliśmy. W porównaniu z opowieściami uczestników Classica i Rekruta woda chyba trochę opadła, bo rzadko kiedy wpadamy do pasa. Jest dużo wspinania stromymi ścianami wąwozów, gdzie trzeba się zębami i pazurami trzymać geologii i botaniki. Na jednej z nich wisi lina do pomocy. Są dupozjazdy po błocie. No i w ogóle jest mnóstwo błota o gęstszej lub rzadszej konsystencji. Często zapadamy się w nim do pół łydki, a czasem do kolan.

Po tym zjednoczeniu z naturą wypadamy na szutrową drogę z bufetem. Czekolada, batony, do wyboru woda i izotonik. To już prawie półmetek pętli. Czołgamy się po kamieniach pod dwiema ciężarówkami i wbijamy się w podejście na Uklejną – drugą górę dnia i nowość na myślenickim RMG.

Tu już organizatorzy się nad nami zlitowali i w większości poprowadzili trasę leśnymi drogami i ścieżkami. No ludzcy panowie po prostu. Jakbym był w dobrej formie, to bym mógł spore kawałki podbiegać. Po drodze jedna przeszkoda – wciąganie trylinek. Marcin wyrywa trochę do przodu i nas pogania. No i bardzo dobrze, bo zdajemy sobie sprawę, że czas mamy na styk.

Co do podbiegania, to właśnie wyprzedzają nas Słowak Peter, depczacy mu po piętach Tomek, który go potem przegoni, i kawałek za nimi Przemek. Ci dwaj ostatni to zwycięzcy Classica i Rekruta z poprzednich dni. Ta trójka wskoczy na podium Hardcora.

* * * * *

Podium RMG Hardcore: 1. Tomasz Danielkiewicz 2:50:44 2. Peter Žiška 2:55:47 3. Przemysław Senderski 2:56:36; 1. Tacjana Pechcerawa 3:21:35 2. Małgorzata Daszkiewicz 3:53:47 3. Edyta Baluta 3.54:20. Ukończyło 841 zawodników plus 180, którzy ukończyli jedną pętlę startując na dystansie Ultra.

Pełne wyniki TUTAJ

Podium RMG Ultra (elita): 1. Wojciech Brzoskwinia 7:01:01 2. Daniel Stroiński 7:37:39; 3. Dariusz Szkoda 7:59:56 (drugi w open Jakub Sienkiewicz 7:34:06); 1. Gabriela Bojan 9:41:50 2. Anna Paulina Kurdyk 9:42:11 3. Ilona Brusiło 10:06:00 (trzecia w open Paulina Pintscher 9:53:24). Ukończyło 170 zawodników na 350 startujących.

Pełne wyniki TUTAJ

Wyniki są jeszcze sprawdzane i mogą ulec zmianom – wiemy, że kilku osobom nie odczytało czipów na mecie. Na szczególną uwagę zasługuje trzecia na mecie Ultra Paulina Pintscher, współorganizatorka Górskiego Festiwalu Runmageddonu (w klasyfikacji open, startowała poza elitą). Paulina przez trzy dni zaliczyła dystanse Intro, Classic, Rekrut i Ultra. Można powiedzieć, że zrobiła Weterana RMG Plus!

* * * * *

Czas goni nas

A jeśli chodzi o czas, to dla ultrasów limit pierwszej pętli jest jak w zeszłym roku – pięć godzin. Okrążenie ma jednak około 24 km i może nawet 1200 m+, a więc 2 km i 200 m sumy podejść więcej. Pozostawienie starego limitu zapowiada więc totalne świniobicie. Ale w końcu to Ultra, nie ma mientkiej gry!

W końcu już nieźle zmachany włażę na szczyt Uklejnej. Nie ma czasu na podziwianie pięknych widoków. Lecę w dół co koń wyskoczy, szybko doganiam i wyprzedzam moich, jak zwykle spotkamy się na najbliższym podejściu albo przeszkodzie. Zbiegi to zawsze mój żywioł, nawet z bolącym kolanem. Na ostrym zakręcie nie wyrabiam i odwalam popisowego orła, ale szybko się zbieram. Potem techniczny odcinek po korzeniach i błocie i wreszcie wypadam na szutrową drogę.

Jak to na równym, Żakla i Marcin mnie doganiają. Wchodzimy na małpi gaj z ośmiu opon rozwieszonych na linie. Na poznańskim finale RMG z niego spadłem. Teraz za radą kumpla Łukasza – współautora tej przeszkody (pozdro Borek!) zabieram się do niego boczną techniką. Na ostatnim przechwycie długo walczę, ale mi się udaje. Radość małego zwycięstwa wyrażam siarczystą i rozbudowaną wiązanką.

Przed nami wyrasta wysoka i pochyła ścianka nabiegowa. Zbiera się pod nią kilka osób. Sami ultrasi walczący z limitem, wszyscy oszczędzają siły i nikt nie próbuje sam nabiegać. Marcin, Żakla i inni się nawzajem podsadzają. – Można odciągiem? – pytam wolontariusza. – Dilferem znaczy? –odpowiada pytaniem na pytanie. Od razu słychać, że też łojant. Łapię po swojemu za krawędź od spodu, dostawiam nogi i krok po kroku przesuwam się do samej góry. – Ludzka inwencja nie zna granic – mówi z uznaniem. Widać jestem dziś pierwszy, który pokonał ściankę tą techniką.

Miało być już tylko w dół, a jednak jeszcze trzeba trochę podejść. Pojawia się więcej przeszkód. Wysoka ścianka, na której sobie pomagamy. Bardzo wysoka ściana z łańcuchów, na której szczycie może się zakręcić w głowie. Pajęczyna z linek, w której łapie mnie pierwszy silny skurcz w udzie i muszę łyknąć magnezowego szota. I znowu stromy, techniczny zbieg w lesie. Błoto, jary, wykroty, góra-dół. Spadamy na dno potoku, schyleni przechodzimy betonowymi kanałami. Jest woda, znaczy zaraz będzie cywilizacja.

Totalne świniobicie

Pierwszą oznaką cywilizacji jest Komandos, czyli czterometrowa ściana z ubłoconymi linami. Za nią drugi bufet z napojami, czekoladą, bananami i cukrem. Teraz będzie jakieś 7 kilosów płaskiego biegania wzdłuż Raby z najgęstszym rozmieszczeniem przeszkód i jeszcze jedna górka. Do limitu niecałe półtorej godziny. A mnie właśnie sieknął kryzys. – Jakbym za bardzo zostawał to nie czekajcie na mnie, żebyście chociaż wy zdążyli – mówię. – Nie pier... – odpowiada krótko Marcin.

Dobiegamy do wyczekiwanej przez nas nowej przeszkody o nazwie Wędkarz, Żuraw, względnie Mazurskie Doły, bo pojawiła się w tym roku w Ełku (pozdro Lolek!). Z głębokiego dołu trzeba wejść po linie na poziomą belkę i po niej przedostać się na krawędź dołu. Przeszkoda pomysłowa i o tyle fajna, że ma kilka sposobów przejścia. Obaj z Marcinem pokonujemy ją samodzielnie przez zahaczenie pięty, chociaż obu nas łapią skurcze. Walka kosztuje sporo sił. Chwilę potem wszyscy lądujemy cali w zimnej wodzie po skoku na linie z Indiany Jonesa. I od razu ponowne zanurzenie pod zasiekami wodnymi.

Biegniemy krzakami, alejką, nadrzecznymi kamieniami. Zostaję z tyłu, coraz bardziej mnie odcina. Doganiam moich przed trzymetrową ścianą i się nawzajem podsadzamy. Tu chcą nas dobić 35-kilową betonową trylinką. Ale nie w postaci tradycyjnego spaceru z pieskiem, tylko noszenia jej po długiej pętli. Zbiera się nas tu więcej. Dziewczyny mogą nosić jedną trylinkę we dwie. Na szczęście od razu wykminiam patent zarzucenia jej sobie na plecy i odciążam łapy, ale i tak bluzgam na organizatorów. Wisielca spokojnie przechodzimy i znowu bieg. A u mnie raczej świński trucht. No w końcu świniobicie miało być.

Kiedy dobiegam do rzutu sponsorskim telefonem, moi towarzysze już są gdzieś z przodu, więc pewnie oboje trafili. Sam trochę ćwiczyłem w sobotę jak robiłem zdjęcia i udało mi się za szóstym razem. Tu mam tylko dwie próby. Dotąd na wszystkich biegach OCR wszystkie przeszkody na celne oko, jak rzuty i strzały, zawsze pudłowałem. Telefon dobrze leży w łapie, prawdziwa pancerna cegiełka. Przymierzam, leci i... ląduje w samym środku opony! Normalnie Michael Jordan! Niby się grało kiedyś w kosza... Niech mi sponsor zapłaci, albo chociaż da nowy egzemplarz.

Doganiam Żaklinę na helikopterowej drabince. Znienawidzony przez niektórych Pole Dance, czyli wejście po ukośnych rurach, robię z małą pomocą Marcina dla zaoszczędzenia sił. Hope to Rope wchodzi spokojnie. Z następnej nowości, czyli przejścia na szczudłach, od razu rezygnuję po krótkim przymierzeniu się. Wszyscy tu trzaskamy karne 20 burpees. Dla mnie to dziś pierwsze karniaki. Jeszcze szybko zaliczyć kontener z lodem. Rodzinno-towarzyska ekipa wsparcia Marcina i Żakliny nas dopinguje, wołają żebyśmy przycisnęli, a się na pewno zmieścimy. 35 minut do limitu.

Teraz mój zeszłoroczny koszmar, czyli wysoka równoważnia. W Poznaniu już się z nią rozprawiłem, ale teraz jestem zupełnie wypruty i ledwo stoję na pewnym gruncie, a co dopiero na belce półtora metra nad ziemią. Moi towarzysze już przeszli z wzajemną pomocą, teraz kolej na dziecko specjalnej troski, czyli mnie. Podtrzymują mnie z obu stron, jak wchodzę odciągiem po ukośnej belce, ale za pierwszym razem i tak spadam. Udaje się za drugim podejściem. Trzymany za ręce z dwóch stron dochodzę do końca i zeskakuję. Tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało fizycznie i psychicznie. Lecę już na samej adrenalinie, bo paliwa w baku nie zostało nawet na dnie.

Grunt zaczyna się nam palić pod nogami, bo zostało pół godziny na ostatnią górkę i mega dużo przeszkód. Na pochyłej ścianie sobie pomagamy, ale sił i tak coraz mniej. A tu jeszcze paintball. Marcin i Żakla szybko strzelają i zaczynają podejście na ostatnią górkę. Zaklinam moje zezowate szczęście. Są trzy próby. Pierwsze oczywiście pudło. Za wysoko! – woła wolontariusz. Opieram karabinek na oponie, przymierzam niżej – w sam środek! Seria delfinków by mnie teraz zabiła...

25 minut. Wbijam się sam na ostatnie podejście. Wiem, że jest krótsze, ale nie pamiętam dokładnie ile ma. Oddech szybki jak nigdy, trochę mglisto przed oczami. Wchodzi szybko. Na górze jeszcze jedna pajęczyna. Przy przekładaniu nóg przez linki oczywiście znowu skurcz. Widok w dół stoku na strefę mety. 15 minut.

Czujny zbieg stromym stokiem, by nie pogorszyć skurczu. Zjazd ślizgawką, moi już podchodzą równoległym stokiem, coś do mnie wołają. Ląduję w zimnej wodzie i wyłażę prosto w błoto. Trzeba w tej ciapie podejść spory kawałek pod górę, a potem zbiec albo zjechać na tyłku. Na dole porodówka z opon, by nas do reszty zmieszać z błotem, skok przez ogień i jeszcze jedno czołganie pod belkami. W czym? W błocie! Sikor tak zalepiony błotem, że z trudem odczytuję czas. Staję pod Komandosem. Sześć minut.

Na Komandosa jakoś zawsze się umiem wciągnąć, ale nawet adrenalina już ustępuje pola totalnemu wyjechaniu całego organizmu. Multiringa próbuję jednak zrobić sportowo. Wolontariusz mówi, że nie można się haczyć nogami. Pierwszego dyndającego drąga jakoś przechodzę na samych łapach, ale nie do końca wytarte z błota palce się rozginają i spadam. Po dwudziestu przepisowych krokodylkach prawie nie mogę ustać na nogach. Trzy minuty.

Na moją ulubioną przewieszoną ściankę nie dalej jak przedwczoraj własnoręcznie wlazłem, by złapać parę dobrych ujęć uczestników Classica. Teraz nie ma żadnych szans, żebym sam wszedł. Na szczęście znajdują się dobre dusze. Marcinowi nie pozwolili zawrócić z mety, by mi pomóc. – Musi sobie sam poradzić – usłyszał. Minuta do końca, a tu jeszcze Domek Bacy. Kogoś podsadzam do łańcucha, ktoś podsadza mnie, jakoś się wciągam na górę. Na drugą stronę zsuwam się w niezbyt kontrolowany sposób. – Ultras leci, puśćcie go! – ktoś krzyczy do żywej zapory amerykańskich futbolistów. Dostaję tylko symboliczne klepnięcie w plecy. – Kamil, w ostatniej minucie się zmieściłeś! – jak z innej rzeczywistości dociera do mnie głos Pawła Sali, dyrektora RMG Beskidy. Ale mi już jest wszystko jedno, nie myślę o niczym. Robię parę kroków, padam na glebę i zwijam się w kłębek.

Martwy trup, żywy trup

– Chcesz się czegoś napić? – Nie wiem... – A coś zjeść? – pyta Marcin. – Nie wieeem... – A co byś chciał? – to chyba Aga, jego żona. – Umrzeć...

– Zawsze iść, rozkaz który mam we krwi... – to w głowie. „Mała wojna” Lady Pank.

– Never say die, never say no, you gotta look them in the eye and don't let go – Jon Bon Jovi.

– Już parę razy tak było i dawałeś radę – znowu jakiś głos w środku.

– Ciśniesz drugą pętlę? – słyszę głos Marcina, a może Żakliny. Chwila ciszy. – Taaak!

Przynoszą mi radlera, colę, snickersa i gorącą herbatę. Na szczęście świeci słońce, więc mimo mokrych ciuchów nie czuję się jakoś bardzo wychłodzony. Po 15 minutach staję na nogi. Wolnym krokiem ruszamy w trójkę brzegiem Raby. Udaje mi się nawet przejść do truchtu. Mamy 6 godzin i 45 minut. Dopiero teraz do mnie dociera, że zdążyłem pół minuty przed czasem. A limit był egzekwowany naprawdę sportowo, bez taryfy ulgowej. Gdybym spudłował telefon albo paintballa i robił chociaż jedną więcej serię karniaków, to bym się k***a nie zmieścił!

Na wejściu po linie łapie mnie taki skurcz w udo, że wyję z bólu. Wchodzę do końca, ale biec nie jestem w stanie. Marcin mnie umiejętnie rozciąga i rozmasowuje. Długie podejście na Chełm robimy spokojnie, ale równo. Moi z przodu, ja za nimi. Co jakiś czas pytają, czy wszystko wporzo. Potwierdzam, nie dając po sobie poznać, że nie jest wporzo. I tak dobrze, że z martwego trupa powstałem do stanu żywego trupa.

Wadą robienia drugi raz tej samej pętli jest to, że wiesz jaki wpie**ol cię jeszcze czeka, w dodatku na większym zmęczeniu. Zaleta jest taka, że znane zło to mniejsze zło. Tak naprawdę ani przez chwilę nie myślałem o odpuszczeniu. Miałem tylko moment, że nie myślałem o niczym.

Znana trasa, znane przeszkody. Pomału do przodu. Na zbiegu nawet w takim stanie daję radę nadgonić. Pod górę znowu się wlokę jak żółw. Ale na szczęście znowu jest zbieg. A na nim mentalna. Skurczybyki dali dla ultrasów na drugą pętlę czerocyfrowe odejmowanie. Ktoś ze współzawodników rozkminia patykiem na piasku. Mój inżynierski łeb jakoś zachowuje jeszcze przytomność umysłu. Całą trójką unikamy karnej rundy. Na zbiegu znowu im uciekam, żeby nie tracić czasu.

Wchodząc na Strażaka boję się o skurcze w nogach, ale puszcza dosyć gładko, chociaż źle łapię jeden sznurek i muszę improwizować. Na znanej z pierwszego kółka ścieżce przyrodniczej chyba trochę odzyskuję siły i już nie odstaję mojej ekipie. Mijamy się z innymi ultrasami, niektórzy z naszej fali z 8:40, inni z 9:00, a później nawet ktoś z elity z 8:20 się trafia. Na bufecie czekolada wyszła, ale mamy swoją w plecaczkach.

Trucht po płaskim, marsz pod górę, Uklejna, szybki zbieg. Na małpim gaju z opon w czwórkę wraz z jeszcze jednym napieraczem dajemy sobie nawzajem podparcie na barkach. Na ukośnej ścianie też już się nie bawię w dilfera, tylko grzecznie wchodzę po rękach i barku któregoś z towarzyszy.

Swoich się nie zostawia

Na technicznym odcinku lasem i potokiem Żaklina coś niepokojąco daleko za nami zostaje. – Czekaj na nas przy Komandosie, ja na nią tu poczekam! – wołam do Marcina. Siadam na kilka minut na pieńku. W końcu się wyłania zza zakrętu potoku i wyłazi na skarpę. – Jakiś kryzysik? – No tak trochę – odpowiada nieśmiało. – Dobra, Marcin czeka przy Komandosie a potem będzie szama i zaraz meta...

Na korycie posilamy się cukrem, czekoladą i bananami. Marcin przyznaje, że przed chwilą też go siekło, ale nie chciał dać nam po sobie poznać i uciekł do przodu. Ten to jest dzik, ma najwięcej pary z nas wszystkich ale zawsze czeka i jeszcze pogania jak trzeba. W Żaklinę też wierzyłem, ale nie spodziewałem się, że aż tak dobrze to zniesie. Teraz się okazało, że razem jesteśmy po prostu nie do zajechania.

Spotykamy Dawida i Mateusza z drużyny Turbo Gumisie, których znam z poznańskiego Finału RMG. Napierają w fali z 9:00. We wszystkich chyba wstępują nowe siły. Odtąd już do końca będziemy się trzymać razem. Mamy całe dwie godziny do limitu.

Na Wędkarzu tym razem już nikt się nie bawi w sportowe wejście, wszyscy się nawzajem podsadzamy na barkach, chociaż końcowe wywinięcie się na belkę mimo wszystko jest trudne na takim wykończeniu. Gumisie najpierw chcą od razu walić karniaki, ale po krótkiej namowie też włażą ze wzajemną pomocą. Indianę nam już zwinęli, ale i tak nam każą wskoczyć do dołu z wodą. Zanurzenie w wodnych zasiekach jest już formalnością. Zimna kąpiel na swój sposób pobudza do ostatniego zrywu.

Trzymetrowa ściana wspólnym wysiłkiem. Na rundę z trylinką tylko ja się decyduję, reszta robi burpees. Tyle że teraz już ktoś musi mi pomóc zarzucić ją na kark. Rzut telefonem wchodzi za drugim razem. Taniec na rurach chyba też robię jako jedyny z naszej grupki i to bez pomocy. Na szczudłach tym razem rozkminiamy trzyosobową technikę samopomocy chłopskiej. Równoważnię znów przechodzę z nieocenioną pomocą kochanych ziomków. Bez nich bym tu marnie zginął. Szczęście jednak nie może trwać wiecznie i na paintballu zaliczam trzy pudła. Przy tym zapasie czasu karniaki nie robią jednak dramatu.

Ostatnie podejście, ślizgawka, błoto. Komandos samodzielnie. Niektórzy wolą półminutową odsiadkę w zamrażarce. Na Multiringu nawet nie próbujemy sportowego przejścia, tylko się przenosimy na barana. Gumisie mają więcej niż 50 minut zapasu do limitu, my trochę ponad pół godziny. Na przewieszonej wszyscy sobie pomagamy, tak jak na Domku Bacy. Podsadzam Dawida, Marcin wraca żeby mi pomóc, sięgam łańcucha jako ostatni.

Łapy mam tak wyjechane, że boję się zejść na drugą stronę po łańcuchu i chwilę siedzę na górze. W końcu się decyduję, ale palec lewej ręki zakleszcza mi się pod łańcuchem, kiedy prawą wiszę na nim całym ciężarem. Jestem już zupełnie znieczulony, więc jakoś udaje mi się wyswobodzić. Zsuwam się bezwładnie i zupełnie nietechnicznie po łańcuchu, do reszty zdzierając sobie dłonie. Futboliści już nie robią mi kłopotów, tylko gratulują. Mój czas to 11:27:11.

A potem już tylko dzika radość, NRC-tki do opatulenia się, po dwa medale i dwie bandanki za Hardcore i Ultra. Nie mając siebie nawzajem do pomocy i wsparcia byśmy tego nie zrobili. Po takiej przeprawie chyba nie przesadzę jak powiem, że to się nazywa braterstwo krwi na całe życie.

Zakładam bandanki na szyję, żeby ich nie zgubić. Najpierw jednak je jeszcze na wszelki wypadek oglądam. Jedna z nich ma pomarańczowy kolor.

* * * * *

Myślenice, 1 maja, 20:40. Po dłuższym dochodzeniu do siebie pod rurą z gorącym nawiewem w ogrzewalni idę chwiejnym krokiem do samochodu, ciągle zawinięty w NRC-tkę. Podchodzi do mnie prezes tego całego zamieszania, żeby mi pogratulować. – Wiesz co Jaro – mówię – to był jeden z trzech największych wpie**oli jakie dostałem w życiu. – A jakie były pozostałe? – Jeden to pierwsze wejście na Maja Lagojvet w Albanii, a drugi Łemkowyna 150 w 2014. Tak na równi z dzisiejszym Ultrasem. – No to rzeczywiście bardzo dobre towarzystwo – odparł Prezes – o to mi chodziło.

Kamil Weinberg

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce