Kije, salami, piwo... Perun - trzecie starcie Ambasadora

 

Kije, salami, piwo... Perun - trzecie starcie Ambasadora


Opublikowane w pon., 07/05/2018 - 09:30

Jest taka siła której nie da się poskromić. Nazywam ja „pasją” - pisze Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów.

Jadąc rano na zawody miałem dziwne uczucie, że coś nie uda, że coś nie pójdzie po mojej myśli, a kolejny rok przygotowań do tego P(i)erua pójdzie znów na daremne. Oj jak ja się myliłem…

Pogoda była idealna - około 12 stopni i mocna mgła, ale ta w Perunie raczej przeszkadzać nie będzie. Może ewentualnie zakrywać te szczyty które trzeba zdobywać.

Ruszyliśmy o 9:15. Zegarek ustawiłem sobie na tętno i tylko to mnie miało interesować. Miałem się trzymać założonego i koniec - nie ma miejsca dla żadnych zrywów ani odstąpienia od planu. Start jest od razu pod górę na Javorovy, a uwierzcie mi, ta góra wyciąga z Ciebie już wszystko na samym starcie. Kije poszły od razu w ruch (w tym biegu, ze względu na trudność trasy, ponad 80% uczestników biegnie z kijami). Mgła była tak mocna że byłem cały mokry. Na rękach i nogach tworzył się okład rosy a po twarzy spływała woda. Z większości uczestników dosłownie parowało.

Javorowy zdobyty w 25 minut - szybko pomyślałem i rzuciłem się dalej, spoglądając co chwile na zegarek czy tętno w normie. Było, przez cały czas.

Szybki zbieg, ale ja trzymałem się swoich założeń. Zwolniłem trochę patrząc pod nogi. Pierwszy punkt kontrolny tylko przebiegłem, nie zatrzymując się nawet na sekundę. Kilka podbiegów i zbiegów. Na jednym z nich była ustawiona podwójna kolumna kibiców, przejście miedzy kolumnami było tak wąskie, że przebiegając w środku każdy był w stanie poklepać cię po plecach, podać rękę. A te słynne „Puć, puć” było tak głośne że nie było już nic innego słychać. Niesamowite uczucie! Wiem że pewnie to nie to samo jak na mecie UTMB ale wierzcie mi, kop niesamowity tam był.

Za podbiegiem zaczynał się lekki zbieg. W zeszłym roku Perun zasadził tu na mnie pułapkę, a ja w nią wpadłem jak śliwka w kompot. Dreszcz dosłownie przeszedł całe moje ciało, a ja nie spuszczałem wzroku z trasy aby znów nie upaść w tym miejscu i nie nabroić.

Teraz mega mocny i niebezpieczny zbieg do Rzeki. Niesamowicie urokliwe i piękne miejsce, przyjemnością było zbiegać pomiędzy skałami i strumykiem. Chwila rozmarzenia mogła się zakończyć natychmiastowym bolesnym upadkiem, ale byłem czujny. Czułem się jak kozica górska i wyprzedzałem. Zaczynałem wierzyć, że dziś naprawdę jest ten mój dzień.

W międzyczasie wyszło mega mocne słońce. Dobiegam do punktu w Rzece. Tutaj wypiłem tylko kubek izotniku i rzuciłem się na Prislop. Rzuciłem się i to dosłownie - przeskoczyłem tylko rów i zaatakowałem górę na pełnym rozpędzie. Prislop to bardzo specyficzny moment na trasie. Choć to zaledwie 2 km - jeden w górę i jeden w dół – pokonanie tego odcinka zajęło mi aż 30 minut. Szpiczasta „górka”, bo ona naprawdę nie jest wysoka, łączy się dosłownie z twoim ciałem i wysysa z Ciebie krew, odcina oddech z każdym krokiem w górę. Tym razem dorzuciła słońce, które cięło po karku.

Zapieram się mocno kijami, stawiam pewne kroki - kolejne kilka osób łyknięte pod górkę.

Kiedy jesteś już na górze myślisz że teraz z górki będzie łatwiej, nic bardziej mylnego. Zbieg jest tak ostry, że niektórzy tutaj schodzą, a raczej zjeżdżają na czterech literach. Poślizgnąłem się na samym początku i piekielnie przestraszyłem, na szczęście szybko znalazłem stabilne podparcie. Uspokoiłem oddech spojrzałem na zegarek i zacząłem powoli zbiegać. Czwórki wołały o pomstę do nieba a Perun już zacierał ręce. „Dzisiaj znów będziesz płakał - słyszałem go w myślach.

Koniec zbieg. Wylałem kilka kubków wody na głowę. Zjadłem parę żelków, trochę soli i biegłem dalej. Przede mną Sidelna. Tutaj zawsze przychodzą kryzysy. Góra jest długa i mozolna, ciągnie się i ciągnie, a to w górę a to w dół, i tak kilka razy. Sporo odsłoniętych fragmentów pozwalało słońcu wyciągać ze mnie kolejne pokłady energii. Gdzieś tam na szczycie było tak jak zawsze magiczne źródełko, z tą mega zimną wodą. Smakuje ona niczym nektar bogów. Oblałem całą głowę, napiłem się kilka łyków. Siła wstąpiła w moje ciało natychmiastowo, kolejna górka została zdobyta w na wysokim tempie.

Zbieg z Sidelnej musiał być baaardzo kontrolowany przez głowę – na trasie było bardzo dużo powalonych drzew i gałęzi, a między nimi liście. Zastanawiałem się dokładnie gdzie postawić nogę. Liście to najgorsze pułapki Peruna, naprawdę nigdy nie wiadomo co się kryje pod nimi, a do nieszczęścia naprawdę wystarczy ułamek sekundy. Minąłem na tym fragmencie trasy chyba 3 osoby, które już „miały po zawodach”, właśnie ze względu na te pułapki.

Uporałem się jakoś ze zbiegiem. Docieram do mojego ulubionego punktu kontrolnego w którym zawsze jest salami! Przecież one jest takie dobre, że OLABOGA !!! Nażarłem się tego prawie do syta, zapiłem 3 kubkami Coli i przypuściłem kolejny atak. Teraz czekał na mnie Ostry.

Nie wiem czemu, ale zawsze lubiłem tą górę. Mimo, że nie jest ona łatwa, czułem się na niej dobrze a to przecież już 30. kilometr. Było tak i tym razem. Zacząłem sobie śpiewać byłem sam wiec nikomu to nie będzie przeszkadzać...

„It's a beautiful day, the sky falls 
And you feel like it's a beautiful day 
Don't let it, get away”

Czułem się doskonale. Wiedziałem, że jak skończę zbieg z Ostrego, już nic złego nie będzie się mogło wydarzyć. Ale… Zaraz na początku zbiegu dzieje się coś czego kompletnie się nie spodziewałem. Spotykam parkę turystów. Siedzą sobie elegancko na ławce przy chatce i sączą napój bogów. Wskazałem gestem na piwko i zapytałem kulturalnie czy będą tacy uprzejmi i podzielą się łyczkiem ze spragnionym biegaczem. Facet wyciągnął piwo w moją stronę i w żarcie rzucił – 2 zł. Ha ha, zaśmiałem się na głos! Biegnę w obcym kraju a pomocną dłoń i tak wyciągnął do mnie Polak! Świetna sprawa!

Zrobiłem dwa soczyste łyki, podziękowałem i pobiegłem dalej. Lekko gorzkawy smak piwa poczułem w całym ciele. Boże jakie to jest pyszne ! Ale ja tego pragnąłem! Miałem już dość izotoników, dość żelków i krówek, którymi się odżywiałem na trasie (tak, serio może nastąpić taki moment ,że ma się już dość żelków, ale i tak się je dalej wcina).

Kolejny zbieg zapowiadał się obiecująco. Dłużył się, ale nie odpuszczałem tempa - cały czas przyśpieszałem. Gdzieś po drodze był punkt odżywczy, znów z salami! Zrobiłem to samo co poprzednio - podjadłem zdrowo i zapiłem colą.

Wolontariusz na punkcie tłumaczył, że to jest przedostatni punkt z wodą, że po drodze jest jeszcze jeden. Miałem w głowie mały śmietnik, więc mu uwierzyłem. Nie uzupełniłem zapasów, bo wiedziałem, że jeszcze starczy. Teraz czekało już przede mną tylko najtrudniejsze wyzwanie tego biegu. Drugie wejście na Javorovy, od tej gorszej strony, ze wspaniałym finiszem - „Grande Finale” - w postaci samego Peruna. Wiedziałem, że już na mnie czeka, że chce mnie zweryfikować.

Biegłem przez polany w stronę Javorovego i patrzałem pod nogi, chciałem wyciągnąć telefon i zadzwonić do Tomka. Nie chciałem być sam w tym momencie, czułem potrzebę pogadania z kimś bliskim zanim podejmę się ostatniego ataku. Ostatecznie postanawiam nigdzie nie dzwonić i poradzić sobie z głową samemu. A tam był już naprawdę spory kocioł – bałem się, że nie zdążę złamać magicznej bariery 6 godzin…

Wybiegłem na asfalt i byłem już pewny, że wolontariusz mnie wprowadził chyba przypadkowo w błąd. Punktu z wodą już nie było. Będę musiał miarkować łyki, aby starczyło do końca. Ale spoko, poradzę sobie z tym.

Dobiegam do Javorovego, Zatrzymuje się na sekundę, aby tylko na niego spojrzeć, aby podjąć rękawicę. Albo dziś, albo nigdy! To jest ten dzień Marunia! Bierz to! BIerz go!

Serpentyny, serpentyny a na deser serpentyny. Tak zaczyna się podejście na Javorovy - a to w lewo a to w prawo, cały czas pod górę. Co druga serpentynę mały łyk, z kontrolą stanu bukłaka. Goniłem grupę 4 osób, widziałem, że słabną, a ich przewaga maleje. Zatem przyśpieszyłem jeszcze trochę i wyprzedziłem ich przed samym Grande Finale.

Nie zatrzymałem się, nie próbowałem dojrzeć szczytu bo nie da się objąć wierzchołka na pionowej ścianie. Nie wypatrywałem też Peruna. Wiedziałem, że na pewno czeka - właśnie gdzieś tam. Spojrzałem tylko na zegarek. Wiedziałem ze mam niecałe 24 minuty na zdobycie góry, aby złamać te 6 godzin. Wbiłem kije w pionowa ścianę i postawiłem pierwsze kroki.

Kroki był małe i bolesne. Ale nie krzyczałem. Jeszcze... Robiłem swoje, wspinałem się zapierając się cały czas kijami. Wkrótce stało się to, czego się obawiałem - ze zmęczenia upadam na kolana i próbuje iść na czworaka.

Nagle pojawia się on, we własnej osobie - PERUN. Odziany w białą pelerynę, na nogach miał sandały. Jego twarz z długą siwą brodą, pod którą ukrywał swój szyderczy uśmiech. Spod kaptura peleryny powiewały białe jak śnieg włosy. W lewej ręce za plecami trzymał błyskawicę, którą miał mi wpakować w plecy kiedy tylko odpuszczę.

Wyciągnął do mnie prawą rękę i powiedział: „choć zaprowadzę Cię na szczyt”. Kiedy w słabości fizycznej i psychicznej zacząłem wyciągać rękę w jego stronę, mój umysł otrzeźwiał. Zerwałem się, złapałem go z nogi i rzuciłem na ziemię. Wyrwałem mu błyskawice z ręki i wbiegłem z nią na sam szczyt. Grande finale! „Dziś to ja wygrywam Perunie”! - krzyknąłem i rzuciłem błyskawicą w Peruna. Spojrzałem jeszcze na boskie widoki z szczytu…

Myślę, że w każdym z nas jest iskra sportu, czy to jest bieganie, piłka nożna, siatkówka czy bilard. Wystarczy, że odnajdziemy ta iskrę i odpowiednio ją rozdmuchamy. Stworzymy ogień, o który będziemy dbać. Pilnować, by nie zgasł. Gwarantuje Wam, że znajdziecie pasje na całe życie. Sport pozwala oderwać się od się od problemów życia codziennego. Ale to co robisz musi być na 100%. Ten SPORT musi być prawdziwy, a nie na pokaz…

No właśnie...

Jaki szok przeżyłem kiedy na szczycie nie zobaczyłem mety! Jak mogłem nie doczytać, że meta w tym roku jest dopiero na dole, a nie jak zawsze na szczycie Javorovego! Było mi już i tak wszystko obojętne. Pobiegłem w dół, w stronę mety. Spojrzałem na zegarek – 5h55’. Nie ma szans abym dobiegł łamiąc 6 godzin. Myślałem, że się załamie. Właśnie teraz, w momencie w którym wygrałem z samym Perunem. Moje sumienie jednak mówi mi, że już wygrałem i złamałem 6 h bo dla mnie meta była na górze zaraz za Grande Finale, zaraz za sercem tego biegu.

Biegłem w dół a moje czwórki paliły mnie żywym ogniem. Niesamowity ból przeszywał moje ciało. Ale ja już słyszałem głosy z mety, słyszałem „puć, puć, puć”. To jest tak piękne i śmieszne zarazem, że nie da się nie biec. Dźwignąłem ręce w górę razem z kijami i włączyłem okrzyk niedźwiedzia, niech całe Oldrychowice słyszą że przyjechała SIŁA z Polski, SIŁA z Śląska, że przyjechał Marunia z małej wioski i wygrał w pojedynku z samym PERUNEM!

Meta.

Marek Grund, miejsce 86., czas 6:05:36

Ukończyłem jako szósty Polak spośród 29 osób. Cały bieg ukończyły 294 osoby.

Czuje się spełniony jeśli chodzi o ten bieg, naprawdę, bardzo spełniony. Wierzę mojemu sumieniu i uważam, że magiczna bariera 6 godzin została złamana. Czy to oznacza że tam już nie wrócę? Tego nie powiedziałem…

Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce