Trail Kuršių Nerija – piękne trasy, dobra organizacja i… niechęć do Polaków? „Co się stało, bracia Litwini?”

 

Trail Kuršių Nerija – piękne trasy, dobra organizacja i… niechęć do Polaków? „Co się stało, bracia Litwini?”


Opublikowane w sob., 26/10/2019 - 10:44

Klaskanie męczy?

Zszokowany i lekko poirytowany, napieram do pierwszego serwisu. Mijam pierwszych przechodniów, którzy zagrzewają biegaczy przede mną do walki. Dobiegam do grupy, a brawa ustają. A co to? Nie chce się im już klaskać? - zaśmiałem się w myślach. Biegnę dalej nie zwracając na to większej uwagi.

Dogania mnie dwóch 3 zawodników. Biegniemy w czwórkę, zmieniając się pozycjami co jakiś czas. Na kolejnej wydmie dwójka rywali przegapiła skręt w lewo.

Ogólnie nie mam uwag co do oznaczeń trasy - było ich bardzo dużo, kolorowe. Jedyny minus jest taki, że były bardzo małe.

Nie dziwie się, że przegapili ten skręt. Zbieg był dosyć mocny, a zakręt odbijał z szlaku w kompletną leśną, korzenistą dzicz. Ja zauważyłem skręt. Zawahałem się i popatrzyłem jeszcze raz, czy aby na pewno mam zmienić kurs. Zanim ostatecznie upewniłem się co do skrętu, kompan z grupy zatrzymał się i krzyknął do dwójki przed nami „hey guys”. Biegacze obrócili się do tyłu i już wiedzieli, że muszą wracać i nas gonić. Doszli nas szybko i dalej biegliśmy razem.

Po drodze luźne rozmowy. Moimi kompanami okazali się Łotysz, Litwin oraz Szwed. Dobiegamy razem do pierwszego punktu odżywczego, na około 12 kilometrze. Złapałem tylko kubek z wodą i przepłukałem usta, zjadłem kawałek batona. Gdy poprosiłem wolontariusza, by oblał mi ręce wodą, sprzedał mi dziwne spojrzenie i obrócił się do drugiego zawodnika. Zszokowany sam wziąłem kubek, obmyłem twarz i ruszyłem dalej.

Biegliśmy już w trójkę, bo jeden z kompanów zamarudził na punkcie troszkę dłużej.

Zaczął się bardzo piaszczysty teren, czasami fragmenty jak na pustyni. Czysty, w żaden sposób nie ubity piach. A do tego ciągłe podbiegi i zbiegi. Potrafiły zniszczyć psychikę, naprawdę. Teraz już wiem, za co bardziej kocham góry.

Sinusoida wydm zdawała się nie mieć końca. Brzuch dostawał mocno w kość, ciężko było się regularnie żywić, bo cały czas wszystko podskakiwało. W międzyczasie po raz kolejny minąłem kilkukrotnie ludzi, którzy kibicowali biegaczom tak jakbym miał wrażenie, że wszystkim poza mną. Zaczynało się robić dziwnie. Mam coś na twarzy? Coś źle zrobiłem? Zacząłem się zastanawiać…

Kilometry uciekają, a sytuacja z dopingiem powtarza się regularnie…

Dobiegam do drugiego punktu odżywczego. Już z daleka widziałem, że jest tam wesoło. Głośna muzyka, wolontariusze pomagający zawodnikom biegnącym przede mną. Z bananem na twarzy wbiegam na punkt licząc na jakiś uśmiech czy pozytywne słowo. Szybko zderzam się z niechęcią…

Niepewnym ruchem sięgnąłem po kubek z colą. Wypiłem i odstawiłem na bok. Sięgnąłem znów po kawałek batona i przegryzłem. Obmyłem się wodą, uśmiecham się serdecznie. Ale grobowa atmosfera stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Wybiegam z punktu z myślą „co z tymi ludźmi jest nie tak?” Kurdę, może serio coś zrobiłem nie tak? Biegnę…

Za punktem od razu wbiegam na plażę. Stawka trochę się rozciągnęła, w tamtym momencie zajmowałem chyba 7-8 miejsce.

Przepak selfsupported

Początek biegu po plaży był straszny, ale szybko znalazłem fragment, który nadawał się do pewnego, szybkiego kroku. Z pomocą przyszła ultra-żabka. Przypomniała się, że leży tam w kieszeni i tez chce pobiegać. Szybko złapałem jej rytm.

Trzymałem stałe tempo, czułem się świetnie, a odległość do zawodników przede mną malała. Nagle w głowie pojawiły się złe myśli. Musiałem szybko reagować, poszukać czegoś optymistycznego, aby nie stracić koncentracji. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i nagrałem film, który po drodze udało mi się nawet wrzucić na facebook, z czego sam się potem śmiałem.

Fragment po plaży był naprawdę świetny - lekko wiało, słońce świeciło bardzo przyjemnie. A wiadomo, że wszystko, co przyjemne szybko się kończy.

Wybiegam z plaży na około 39 kilometrze. Kolejny punkt odżywczy, tym razem z przepakiem. Tutaj można było zostawić worek z wszystkim, na co się tylko miało ochotę. U mnie nic specjalnego, ot, dwa żele, baton i elektrolity. Wchodzę na punkt i już z daleka widzę więdnące miny.

Ustawiam się za dwoma zawodnikami, czekającymi na swój worek z przepaku, który po chwili podaje im wolontariusz. Kiedy proszę o mój worek, wolontariusz mówi, że... mam go sobie sam zabrać! Mimo że bez problemu obsłużył osoby biegnące przede mną! Myślę sobie "spoko, nie ma problemu". Szybko znajduję worek, przyswajam elektrolity, zabieram żele. Zapijam energetykiem, co nie było najlepszym pomysłem, jak się później okaże.

Opuszczam „smutny namiot”. Sporo osób zmieniło tam skarpetki. Pewnie przez piach, który wsypał się do butów na plaży. Przewidziałem to, dlatego od początku biegłem w stuptutach, które całkowicie mnie przed tym problemem uchroniły.

Z liścia w twarz

Gdy wbiegłem do lasu, poczułem się źle. Zaczęło mi się odbijać red bullem. Żołądek się ze mną boksował. W pewnym momencie było tak źle, że pomyślałem o wycieczce w „głębszy las”. Obyło się jednak bez rewolucji. Ból minął, a ja lekko przyspieszyłem.

Minąłem 42 km – oho, maraton za mną. Wbiegłem w jakieś miasto, w alejki przy brzegu zatoki. Cały czas kogoś mijałem. Czy to na ławce, czy osoby spacerujące, czy też śmigające na rolkach. Nie byłem już zaskoczony tym, że nikt mi nie kibicował. Nie robiło to na mnie już żadnego wrażenia (przynajmniej tak mi się wydawało).

Od ostatniego punktu biegł za mną Litwin, który na tym odcinku ewidentnie zaczynał słabnąć. Zachęcałem go do wspólnej walki. W końcu mnie doszedł. Razem dobiegamy do punktu odżywczego na 50 kilometrze. Miałem już dość coli, dość red bulla, dość słodkiego… złapałem słone orzeszki i zapiłem wodą.

Kiedy poprosiłem wolontariuszkę, by dolała mi wody z dzbanka (nie chciałem marnować kolejnego kubka), ta... odsunęła się zakładając ręce za plecy. Poczułem się jakbym dostał w twarz. Byłem już pewny, że nikt mnie tutaj nie lubi. I mam sobie radzić w pojedynkę. Złapałem kolejny kubek i wylałem na twarz. Wybiegłem z punktu mimo wszystko zostawiając tam uśmiech...

Znalazłem się w ciemnym lesie. Scenariusz jak z horroru: powyginane szare drzewa, ponuro, mroczno i wszechogarniająca cisza. Do głowy wpadały wszystkie złe odczucia, z którymi spotkałem się po drodze. Cała ta niechęć właśnie się na mnie wylała. A ja, nieświadomie, dałem się w to wciągnąć.

Tak bardzo mnie to wszystko przytłoczyło, że moje tempo spadło poniżej 6 min./km. Zacząłem się bać, ale znów nie wiedziałem czego. Odechciało mi się nawet biec. Szukałem jakiejś odskoczni. Długo szukałem. Znalazłem. Wróciłem moją pamięcią do tych „słów kilku”, uruchomiłem wyobraźnię. Dojrzałem słońce. Jak to mówi mój biegowy przyjaciel Maciuś, „słońce świeci, Marku”… Tak, Maciuś, słonko świeci!

Poderwałem się lekko do walki. Na zegarku „6” zmieniła się w „5”. Złe myśli zostały przełamane.

Zbieg, podbieg, zbieg, piach, podbieg, zbieg, piach…. Błeeeee. Na dłuższa metę ciągłe podbiegi i zbiegi w piasku mogły wydawać się udręką, ale pozwalały zachować trzeźwy umysł, biec w skupieniu patrząc pod nogi i na kierunek trasy.

„Jestem duchem”

Dobiegam do ostatniego punktu odżywczego na 59 kilometrze. Nie będę ukrywał, byłem słaby, naprawdę słaby. Ciągła walka w mocnym tempie wyrysowana była na mojej twarzy. Na punkcie standardowa procedura - jestem duchem. Nikt nie zamierza się odezwać, pomóc z wodą. Machnąłem tylko ręka. Oj bracia Litwini…

Podjąłem walkę na ostatnim, 9-kilometrowym fragmencie. Starałem się już nie dopuszczać do głowy złych emocji. Nie zwracałem uwagi na kibiców po drodze, bo i tak nie miało to sensu. Walczyłem z ostatnimi kilometrami i przesuwałem się do przodu.

Na ostatnim fragmencie pogawędziłem jeszcze z jednym zawodników z Łotwy. Ostatecznie dałem mu się wyprzedzić. Słyszę metę - muzyka, okrzyki, brawa. Mówię: "kurdę, w końcu!" Słyszę jak spiker wyczytuje wszystkich z imienia i nazwiska, a także ogłasza narodowość. W końcu coś pozytywnego się wydarzy!

Widzę metę. Wbiegam po schodach i jest, pokonana z lekkim okrzykiem radości. Z uśmiechem patrzę przed siebie, a spiker…. obraca się w druga stronę. I nie mówi nic. Po prostu milczy… Nie wierzę! Upadam na kolana. Sam już nie wiem, czy ze zmęczenia, czy z kolejnego zdziwienia. Podchodzi do mnie młoda dziewczyna. Wiesza medal na szyi i pyta, czy chcę kawę czy red bulla. Wziąłem kawę do ręki. Chciałem jej serdecznie podziękować, bo była pierwszą osobą, która w jakiś sposób do mnie podeszła i wyciągnęła rękę. Nie zdążyłem, dziewczyna biegła już do kolejnego zawodnika.

Miejsce 13, czas 6:27:45.

Odszedłem z mety gdzieś na bok, usiadłem na ziemi. I byłem totalnie zmieszany, jeszcze nieświadomy tego, co się tu wydarzyło. Zamknąłem oczy i przypomniałem sobie „słów kilka”, z którymi chciałem już zostać sam.

Pochodzenie, polityka?

Dziś pytam głośno, gdzie rozpoczyna i kończy się ta historia? Myślałem, że sport, bez względu na rasę, kolor skóry, włosów, pochodzenie czy jakiekolwiek inne aspekty kulturowe, traktuje wszystkich tak samo. Jakież wielkie spotkało mnie rozczarowanie. 13 lat biegania, 5 krajów w wynikach (wiem, niedużo), ale nigdzie nie spotkałem się z takim traktowaniem…

Tutaj zakończę swoje wywody. Dziękuje wszystkim, którzy przeczytali tę historię. Mimo wszystko imprezę bym polecił, bo jeśli chodzi o organizację to naprawdę było w porządku. A trasa zaiste przepiękna, co nie dziwi, bo to miejsce naprawdę jest magiczne.

Litewskie wybrzeże dobre na ultra. Biało-czerwoni tym razem poza podium - najprawdopodobniej [WYNIKI POLAKÓW]

Koszty:

  • Wpisowe na ultra 68km - 40 euro
  • Dwa noclegi w wynajętym domku - 75 zł
  • Paliwo – 150 zł
  • Busy – 40 zł

Marek Grund, Ambasador Festiwalu Biegów


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce