Miasto sztuki, nauki i... biegania! Valencia Ciudad del running Ambasadorki

 

Miasto sztuki, nauki i... biegania! Valencia Ciudad del running Ambasadorki


Opublikowane w czw., 03/12/2015 - 09:13

W nocy nie mogłam spać. Był stres i trema. I duże obawy o to, czy dam radę przebiec i jak spisze się moje kolano, które na 3 tygodnie przed maratonem postanowiło się rozboleć. W dniu startu autobusy dla biegaczy były za darmo, co ułatwiało nieco sprawę. Start był o 9, my już 8:20 czekaliśmy w depozycie zwarci i gotowi. Temperatura zapowiadana - 21 stopni. Ani jednej chmurki. Będzie gorąco - pomyślałam. Rano jednak było chłodno, ale atmosfera od początku gorąca i nie marzliśmy nawet tak bardzo. Każdy z nas był przydzielony do odpowiedniej strefy startowej, do której wejścia strzegli wolontariusza i wpuszczali tylko odpowiednim kolorem.

Po ustawieniu się w strafach ruszyliśmy. Ponad 14 tysięcy osób na maraton. I 8 tys. osób na 10 km. Ze wspólnego startu, choć z oddzielnych stref startowych. Wypuszczenie elity i I strefy 6 minut wcześniej było chyba dobrym posunięciem, bo pomimo tak dużej ilości osób start przebiegł płynnie. Zaczęliśmy biec jeszcze w strefach i nie było tego, co na naszych biegach jest normą - czyli nagłego zatrzymania się. Super!

W trakcie biegu, choć starałam się skupiać na innych rzeczach, w głowie miałam tylko tempo, trasę, prawa, lewa. A odkąd na 8 km znów złapał mnie ból kolana - tylko trasę, nogę, ał. A szkoda, bo pod kątem atrakcyjności trasy Walencia wypada naprawdę niesamowicie. Niepotrzebne były mi słuchawki w uszach, bo na każdym kroku grały bębny, puszczana była muzyka z głośników lub samochodów, ludzie krzyczeli do nas i dopingowali. Nie było zbyt wielu barierek oddzielających trasę - poza tym ludzkim płotem uśmiechniętych kibiców, skandujących imiona biegaczy i dopingujący ich z całych sił. Nawet nas - na szarym końcu!

Grupy były poprzebierane za Clowny, postaci z bajem, stroje ludowe, jaskiniowców i wiele innych. Mieli transparenty, których nie rozumiałam. Krzyczeli - "Darija, vamos". Lub inne, mogli krzyczeć nawet na mnie brzydko, a mi i tak uśmiechała się buzia - szczególnie, gdy już zaczął działać ketonal, czyli od 30 km. Słońce dawało nam się we znaki, na szerokich odkrytych ulicach niemiłosiernie spiekając nam odzwyczajone od niego ramiona. Na szczęście wysokie kamienice w centrum dawały cień i odrobinę wytchnienia. Wspaniali wolontariusze na strefach z napojami i pożywieniem - nigdy niczego nie brakowało, woda, izotonik, banany, klejące się owoce do podeszew butów, żele. Nie mam im nic do zarzucenia - świetna organizacja i świetna robota!

Po długim czasie dobiegliśmy do upragnionej mety. Była radość, trochę wzruszenia, były medale i jedzonko. Cały worek mandarynek, banany, mango, słodkie ciastka. Dobiegliśmy. Kolejny punkt można odhaczyć.

A tak na zakończenie - poszliśmy na autobus. I czekaliśmy chyba 45 minut. Nie przyjechał. Postanowiliśmy wiec wrócić do domu na piechotę. 5,5 km. Bo wiecie, 42 to było jednak mało.

Jakby ktoś wybierał się za rok i chciał podpytać - służę radą oczywiście!

Daria Bielicka, Ambasadorka Festiwalu Biegów  

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce