„Szakale u wrót piekieł”. List nr 2 z Nowej Zelandii

 

„Szakale u wrót piekieł”. List nr 2 z Nowej Zelandii


Opublikowane w pon., 17/08/2015 - 09:33

Niedawno informowaliśmy Was o pierwszych dniach pobytu łódzkich Szakali w Nowe Zelandii, którzy w ramach Accenture New Zealand Marathon Expedition planują wystartować w 5. Bridges Marathon. Poniżej kolejny list Ambasadora Festiwalu Biegów – Szymona Drab.

Rotorua to małe miasto w północnej części nowozelandzkiej Wyspy Północnej. Płaskowyż wydaje się cichy, nawet wytworny, ale spokój Rotorua jest podszyty wulkaniczną i termalną aktywnością. Dlaczego miasto nazwano z czasem „Smrodówką” lub „Miasteczkiem zgniłych jaj” wyjaśnia pierwszy oddech na miejscu – tutejsza mgiełka jest silnie przesycona zapachem siarki To właśnie tutaj Szakale postanowiły spędzić kolejne 3 dni, podziwiając cuda natury i jednocześnie szlifować przedmaratońską formę.

Pogoda nie rozpieszczała, choć przyznać trzeba, że sprzyjało nam szczęście. Słońce świeciło w najważniejszych momentach turystycznej ekspedycji – podczas podziwiania gejzerów i kolorowych jeziorek. Był też deszcz, wręcz prawdziwa nawałnica, jednak na szczęście trwała ona wtedy, gdy my siedzieliśmy w hostelowym pokoju.

Już pierwszego dnia biegowym krokiem postanowiliśmy zwiedzić okolicę. Było wolno, ale na pewno nie nudno. Przebiegaliśmy przez siarkowe opary, tumany mgły unoszące się nad termalnymi wodami, a tupot szakalowych łap zagłuszał czasami bulgot błota. Tak rozpoczęty dzień kontynuowaliśmy dalszym zwiedzaniem. Wybraliśmy się na tereny Whakarewarewa, termalnego obszaru na południowym końcu miasta, gdzie znajduje się ważna atrakcja regionu – największy gejzer południowej półkuli – Pohutu, który ok. 20 dziennie wyrzuca w górę ponad 30-metrowy słup wody.

Nazwa gejzeru podobno pochodzi od polskiego podróżnika, prostego kmiecia, nieczułego na uroki takich zjawisk, który ujrzawszy fontannę wody krzyknął: „Po hu tu przyjechałem”. Dodać należy, że chłodna pora roku czyni zwiedzanie mniej przyjemnym, ale drugiej strony sprawia, że gejzery są bardziej widowiskowe, gdyż w zimnie wytwarzają większe i bardziej widowiskowe kłęby pary.

W Whakarewarewa mieliśmy jeszcze przyjemność podziwiać bulgocące stawki, bardziej i mniej błotne. W znajdującym się na terenie ośrodka terrarium mieliśmy również pierwszą sposobność spotkać ptaka kiwi. Niestety, w zaciemnionym pomieszczeniu ujrzeliśmy tylko – na ekranie z wizjerem kamery – leniwego ptaszora, który akurat „przyciął komara” w swej norze i to w takiej pozie, że widzieliśmy tylko owłosioną kulkę. Przed nami jeszcze przeszło tydzień podróży, więc liczymy na szansę spotkania z żywym, wyspanym okazem.

Następnego dnia odwiedziliśmy następny rejon termalny - Wai-O-Tapu. Tutejszy osławiony gejzer „Lady Knox” wybucha codziennie ok. godz. 10:20. Zastanawialiśmy się skąd taki niewielki stożek zna czas i wyrzuca swą wydzielinę codziennie o tej samej godzinie. Wyjaśnienie okazało się nadzwyczaj proste – wymaga on bowiem odrobiny „zachęty” ze strony obsługi technicznej, która wsypuje tarte mydło do otworu termicznego, żeby podwyższyć ciśnienie i wywołać w ten sposób widowiskową erupcję gorącej wody i pary. Na naszych oczach dostojna Lady wyrzuciła więc w górę fontannę. Sięgała ona chyba 10 metrów, towarzyszyły jej obłoki pary, a całe zjawisko trwało ze 20 minut. Ciekawa sprawa… po powrocie spróbujemy wetknąć mydło gdzieś w łódzkim Arturówku oczekując podobnego efektu.

Po spotkaniu z Lady Knox czekała na nas dalsza część parku i spacer pośród geotermalnych atrakcji, niekiedy w iście piekielnej scenerii: przechadzaliśmy się pomiędzy wywierzyskami, dziurami, w których bulgotało błoto i z których unosiły się kłęby piekielnego dymu (a tak naprawdę to pary wodnej). Inną, wielką atrakcją tego miejsca były musując wody Champagne Pol (Szampański Staw). Swoją nazwę zawdzięcza dzięki nieustannemu musowaniu wypełniającej go wody. Głębokie chyba na 100 metrów, gorące, z bulgotami w wielu miejscach i z unoszącymi się kłębami pary, a przede wszystkim – z pięknymi pomarańczowoszakalowymi brzegami. Inne jeziorko miało nieziemski seledynowy kolor. A na deser czekał nas Mud Pool. Jeziorko gotującego się błota. Błotne gejzery, małe i duże, te większe wyrzucały co chwilę porcje brei nawet na metr wysoko.

Po inhalacji siarkowodorowymi oparami pojechaliśmy rzucić okiem na Park Narodowy Te Urewera. Przyznać trzeba, że podróż była prawdziwym wyzwaniem! Przypomnieć należy, że przemieszczamy się kilkunastoletnim nissanem, który dławi się na podjazdach i w którym od pewnego czasu pali się kontrolka informująca o awarii silnika. Do parku mieliśmy nieco ponad 100 km, ale droga tylko na początku była prosta i asfaltowa. Potem zaczęły się zakręty i podjazdy, a asfalt się skończył.

Jechaliśmy w półmroku deszczowych lasów, przy skalnych ścianach, z których spadły kamienie i głazy od czasu do czasu urozmaicające nawierzchnię drogi. Trasa była prawdziwie dzika – wiodła przez bezludne tereny, a inny pojazd mijało się średnio co 30 km. Tak przebijając się przez nowozelandzkie góry dotarliśmy do jeziora, gdzie poczuliśmy, że jesteśmy na prawdziwym końcu świata i gdzie odgrzaliśmy na gazie ohydny makaron w jeszcze paskudniejszym sosie. Cóż, nie można mieć wszystkiego... Ale dla tych kilku dłuższych chwil, wspólnie stwierdziliśmy „warto było!”.

Szymon Drab, Ambasador Festiwalu Biegów

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce