"Trasa-morderca" i organizatorzy „sadyści”. 1xBabia Ambasadorki

 

"Trasa-morderca" i organizatorzy „sadyści”. 1xBabia Ambasadorki


Opublikowane w śr., 17/06/2015 - 09:43

Ledwo wróciłam z Zakopanego a tu znowu trzeba pakować plecak i ruszać na południe. Bo się człowiek zapisał nieprzytomnie na dwie wyrypy tydzień po tygodniu. Trudno. Jadę do Zawoi.

Relacja Anety Sakowskiej, Ambasadorki Festiwalu Biegów

Po lekturze zeszłorocznych wyników wiem, że będzie trudno. Nawet na mojej trasie - 1xBabia. 42,5 km z przewyższeniami około 3 km (!) robi wrażenie. Mam jakieś dziwne przeczucie, że znowu czeka na mnie tęgie lanie.

Pakiety startowe. Póki co numer, mapa i próbka maści, bo koszulki nie dojechały. Projekt umieszczony w sieci wygląda obiecująco. Chcę tą koszulkę. Ale muszę poczekać do jutra. W biurze zawodów spotykam ludzi z Grand Prix Sokoła. Niektórzy są nie do zdarcia!

Nadchodzi sobota 13 czerwca. O godz. 9:00 melduję się pod wyciągiem na Mosorny Groń. Żar leje się z nieba. 6x i 3xBabia walczą na trasie od godz. 3:00 rano. Na starcie jest ich garstka. Nie dziwię się. Krótka lista finiszerów z zeszłego roku dała do myślenia.

Około 9.40 odbywa się odprawa. w głowie zostają mi słowa organizatora:

„Jeśli zobaczycie odcinek, gdzie na pewno byście nie poszli - tam właśnie jest poprowadzona trasa”.

„Jeśli ukąsi cię żmija, nie panikuj. Usiądź, zadzwoń do nas albo GOPR. Dadzą ci surowicę i będziesz mógł kontynuować bieg”.

„Odcinek przez strumień. Nie skaczcie z jednego brzegu na drugi, bo i tak w końcu się zamoczycie. Lepiej od razu do niego wejść”.

Pokrzepieni? A jakże! To w drogę.

Nie wiem, czy to z nerwów, czy braku rozciągnięcia, ale na pierwszym podejściu spinają mi się łydki. Boli jak diabli. Nie ma mowy o podbieganiu nawet gdy się wypłaszacza. Klnę w glos, ale nie pomaga.

Spięcie ustępuje po około 5 km. Ale jestem na końcu stawki (jak zwykle). Byle do Babiej Góry w 2 godziny. Pierwszy limit. Podejście Percią Akademików wymagające. Dłuży się, jak... nie wiem co. W końcu wyłania się Ona - Baba. Jeszcze kilkadziesiąt metrów. Udało się.

Na szczycie jestem 3 minuty przed limitem. Teraz w dół. Szeroki, ładny szlak. Ale tylko przez chwilę. Potem bieg pasem granicznym. Stromo i wąsko. Uczestnicy zeszłorocznej edycji opisywali ten odcinek jako ciężki ze względu na wysokie krzewy i trudności z utrzymaniem pionu. W tym roku przynajmniej było widać po czym się biegnie.

Punkt żywieniowy nr 1. Pełen wypas. Pomarańcze, rodzynki, figi, banany. Uzupełniam zapas wody, napycham się rodzynkami i cisnę dalej.

Kolejny odcinek, to istna masakra. Pniemy się w lesie kompletnie poza szlakiem. Potem znowu, w otwartym terenie. Znowu poza szlakiem. Dlaczego nie wzięłam kijków? Trasa jest dobrze oznakowana. Nie mam wątpliwości, gdzie iść.

Wymieniamy się z towarzyszami niedoli niepochlebnymi opiniami na temat budowniczych trasy. Można określić ich krótko - „sadyści” ! Zastanawiamy się również, jak jest w piekle. I że chyba czas się zacząć modlić, żeby tam nie trafić.

Z letargu budzi mnie strumień. Zgodnie z radą organizatora pakuję prosto do wody. Błąd. Nurt jest dość szybki a moje buty słabo trzymają się wygładzonych kamieni. Ciach i siedzę. I znowu.

Wychodzę z wody i przemieszczam się z jednego brzegu na drugi. Moje tempo zwalania niemal do zera... Zaczynam tracić czucie w przemokniętych kończynach.

Podczas, kiedy ja staram się trzymać pion, drogą obok strumienia biegnie sobie gość i radośnie do mnie macha. Szlag mnie trafia. Ale, co - nikt nie pilnuje, obok taka arteria…pewnie kilka osób z końca tak sobie „poradziło” z rzeką.

Zła, w mokrych do cna butach wychodzę na brzeg. Kierunek Mała Babia i punkt kontrolny. Znowu wspinaczka. Na Małej babiej jestem 7 godzin od startu i ZONK - nie ma tu nikogo. To lecę dalej po strzałkach. Kolejny punkt żywieniowy.

Teraz do Schroniska Markowe Szczawiny. Znowu mam słabszy okres. Specyficzne uczucie pustki w żołądku i mdłości. Zwalniam, uspokajam oddech. Mijają mnie panowie, których wcześniej wyprzedziłam. Dopingują mnie do podkręcenia tempa. Bardzo chcę, ale nie mam siły. Mówię, że za chwilę się zbiorę. Jem żel, popijam wodą. Trochę późny ten manewr.

Słyszę uderzenia pioruna. Dudni raz po raz. Mam tylko nadzieję, że uda nam się skończyć przed burzą.

Na Markowych odhaczam się u chłopaka, którego dzień wcześniej pytam o trasę, bo sporą część z niej znakuje. Po wymianie uprzejmości uciekam na dół. Czas mi ucieka, potem ucieka jeszcze bardziej.

Wybiegam z lasu. Jakaś pani mówi mi, że po limicie, że nie muszę tak szybko. Odpowiadam trochę zadziornie, że biegnie się do końca. Tak wtedy myślę. Mijam karczmę nieopodal wyciągu. Siedzący tam finiszerzy klaszczą i dopingują. Zmęczenie odbiera mi jasność umysłu. Zatrzymuję się i pytam - gdzie mam biec. Z karczmy słyszę chóralne „PROSTO!”.

Lecę przez asfalt. Jeszcze tylko runda honorowa. Ale obciach. Zgromadzeni pod metą drą i się klaszczą. Sławek zachęca mnie do żwawszego pokonania ostatniego odcinka, woła po imieniu. „Upadła celebrytka psia mać” - myślę sobie.

W końcu meta. 6 minut po limicie. Pierwsza niesklasyfikowana.

1x Babia ukończyło w sumie 65 osób, w tym 15 nie zmieściło się w regulaminowych 10 godzinach.

Na mecie spotykam ludzi, z którymi rozmawiałam dzień wcześniej. Między innymi ekipę, która odważyła się na 6xBabia- Rafał Piasecki, Roberta Janiec, Aleksander Bednarczyk, oraz kompanów z trasy - Staszek Półtorak, Mirek Sindera. Siedzimy, pijemy piwo i przeżywamy…

To był najtrudniejszy maraton, jaki w życiu pokonałam. Nic się z tym nie może równać. Tak, jak napisali organizatorzy - ma być góra-dół i było. Było bardzo góra-dół. Od soboty minęło kilka dni a ja nadal jestem pod wrażeniem „trasy-mordercy”.

Moja miłość do górskiego truchtania trwa. Wprawdzie dostaję łupnia, ale wrażeń i widoków nie oddałabym za żadne skarby. Poza tym nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda?

6xBabia nadal nie ma swojego pogromcy. Najwytrwalsi pokonali 4 okrążenia. W tych warunkach niesamowity wyczyn!

Aneta Sakowska, Ambasadorka Festiwalu Biegów

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce